Menu główne:
EKORESPONDENT
MOJE INDIE
Przyleciałem z Berlina via Amsterdam do New Dheli na lotnisko im. Idiry Gandhi, gdzie zastała nas burza jeszcze przed lądowaniem tak, że opóźnienie sięgnęło dwóch godzin. Lataliśmy sobie naszym Beoningiem 757 dookoła i czekaliśmy aż burza się uspokoi. Podróżowanie w Indiach jest fascynujące i nieprzewidywalne... Nigdy nie wiesz, o której odjedziesz, kiedy będzie postój, bo kierowca zatrzymuje się przy przydrożnym barze, gdyż akurat w tym momencie ma ochotę na czaj - herbatkę z mlekiem, a odjeżdża, gdy ją wypije, nigdy nie wiesz więc, kiedy będzie postój i ile potrwa. Ja jednak wybrałem kolej z New Delhi do Haridwar. W pociągu, który ruszył punktualnie o 22 było mnóstwo Hindusów, najczęściej rodzin, które wspólnie zajmowały całe przedziały. Około godziny 23 konduktor przyniósł nam białe pościele i po chwili zaczął rozdawać za pomocą drewnianych szczypiec małe, białe ręczniczki lekko wilgotne i miło ciepłe. Niejedną już w swoim życiu odbyłem podróż koleją. Jechałem niegdyś z Florydy do Waszyngtonu, czy też kolejami radzieckimi z Berlina do Paryża. Podczas tej ostatniej wręczyłem konwojentowi 10 DM, dzięki czemu dostarczał nam co 30 minut kolejne herbatki przez czas trwania podróży, nam i całemu przedziałowi. W Haridwarze, do którego przyjechałem wcześnie rano, gdzieś około 7, czekał już na mnie taksówkarz trzymając w dłoni kartkę papieru z napisem Sir Frakowi. Od razu pojechałem więc do Rishikeshu, gdzie czekał na mnie miły hotelik z widokiem na Himalaje, gdyż tu właśnie zaczynają się najwyższe góry świata i tu w końcu dotarłem do Świętej Rzeki, Ganga. Codziennie rano o 8 ćwiczyłem kolejne asana hatha jogi, medytacji
i mantrowania. Rishikesh to stolica światowej jogi, wypełniona jest po brzegi ashramami, czyli ośrodkami rozwoju duchowego oraz poszukiwaczami spirytualnych doświadczeń z całego świata. Wszyscy są przemili, w powietrzu czuć ducha pokoju, miłości i pojednania. Wszyscy żyją ze sobą w harmonii
i zgodzie- sadhu, czyli lokalni asceci wysiadujący na gatach - schodach, które prowadzą ku Gangesowi, turyści, uprzejmi sklepikarze, oraz wielcy guru. Atmosfera bardzo New Age'owa.
W Rishikeshu przejście z jednej strony miasta na drugą jest możliwe jedynie po dwóch wiszących mostach przerzuconych nad Gangesem na tej wysokości bardzo wartko płynącym. Mosty są szerokie na, tyle, aby dwie osoby mogły przejść obok siebie. Oczywiście po mostach tych jeżdżą motory, skutery i rowery, wszyscy trąbią, robią się zatory, toczą się wózki z transportem, wszędzie wałęsają się krowy - jednym słowem Indie! Po przyjeździe do Rishikeshu dane mi było zobaczyć spokój uśpionego miasta i brak korków na moście. Rishikesh to miasto tysiąca krów. Są one wszędzie - na moście, pod mostem, na ulicy, na chodniku, w Gangesie, w lesie, przy motorze, wszędzie. A na moście również małpy, które ku uciesze turystów ograbiły mnie z bananów, jakie kupiłem na targu z bransoletkami za 3 rupie i ubraniami za 350 rupii. Trzeciego dnia po kolejnych zajęciach ruszyłem znowu nad Ganges spokojne robiłem zdjęcia, aż tu nagle z tłumu z wyciągniętą ręką w moim kierunku ruszył jakiś Hindus. Ogarnęło mnie chwilowe przerażenie,
i jak to na kapitana przystało uruchomiłem natychmiast radar i bez obracania głowy sprawdziłem czy w mojej okolicy znajdują się jeszcze jakieś inne osoby, do których Hindus mógłby się w ten sposób zwracać. Nie, nikogo nie było, byłem sam, Gdy podszedł do mnie, okazało się, że nie jest wrogo ustosunkowany i że jest zaklinaczem węży i chce wypić ze mną herbatkę. Był bardzo miły, zademonstrował mi swoja kobrę, którą jak to zaklinacz węży wywołał z kosza za pomocą gry na pięknym flecie. Zamieniliśmy herbatkę na świetny napój wyciskany
z trzciny cukrowej, żaden nasz napój nie umywa się do smaku i sposobu serwowania tegoż. Spotkaliśmy się tak dwa dni z rzędu na schodach biegnących do Ganga, rozmawialiśmy, on po hindusku, ja po polsku, rosyjsku, niemiecku i trochę po angielsku, a na drugi dzień otrzymałem inicjację kobry. Wyjaśnił mi, że kobra to ochrona przed złem i złymi duchami wraz z naszyjnikiem, który zdjął ze swojej szyi.
Ja przyjechałem tu zupełnie po coś innego, mój cel to Medytacja Transcendentalna z ang. Transcendental Meditation. To tu przecież się to wszystko zaczęło Maharishi Mehesh Yogi i Beatles Ashram, Rawi Shankar i Ganga.
Maharishi Mahesh Yogi (czyt. mahaariśi meheś jogi) to Hindus, który otworzył całościowy program nauczania Medytacji Transcendentalnej i zaproponował światu szeroki zakres praktycznych wedyjskich technik odnowy psychicznej i rozwoju świadomości. W dniu 1 stycznia 1958 roku Maharishi oficjalnie zainaugurował światowy ruch Medytacji Transcendentalnej (TM). Od tego czasu naucza tej techniki, pisze książki, udziela porad przywódcom rządów, wygłasza mowy na konferencjach dla naukowców, pedagogów i intelektualistów. Do końca XX wieku wyszkolił osobiście ponad 40 tysięcy nauczycieli Medytacji Transcendentalnej, otworzył tysiące ośrodków nauczania TM, szkół i uniwersytetów. The National Institutes of Health (NIH), czyli Narodowy Instytut Zdrowia w USA do 1999 roku przeznaczył na naukowe badania efektów Medytacji Transcendentalnej w chorobach serca ponad 21 milionów dolarów. Programy Nauki Wedyjskiej Maharishiego są stosowane w prywatnych firmach, instytucjach państwowych i w domach na całym świecie.
Jak już wiadomo, Maharishi Mahesh Yogi zaczął nauczać jogicznych technik medytacji transcendentalnej w 1955 roku, a do USA wprowadził metodę w 1959 roku. Jednak stała się ona znana szeroko na świecie po tym jak w jednym
z jego wykładów i inicjacji w 1967 roku uczestniczyli członkowie zespołu The Beatles, którzy mówiąc o Mistrzu na swoich koncertach, rozpropagowali jego nauki
i w pewnym sensie wypromowali tego Guru. Uczniami Guru Maharishi Mahesh Yogi były takie medytujące osobistości jak Mike Love z The Beach Boys, Clint Eastwood czy Deepak Chopra. Przez ponad 50 lat prowadzonego nauczania, Maharishi MY mobilizował swoich uczniów i wielbicieli do pracy na rzecz pokoju i walki z ubóstwem na świecie. Walka z ubóstwem i akcje na rzecz pokoju są inspiracją dla wielu osób, jak chociażby dla Marii Mia Farrow, która pod wpływem nauk Mahesh Yogi adoptowała wietnamskie dzieci osierocone po okupacji Wietnamu przez USA. Zespół The Beatles pierwszy raz zetknął się z Mistrzem Mahesh Yogi na jednym z jego wykładów w sierpniu 1967 roku w Walii, w czasie swoich poszukiwań sposobów osiągania wyższych stanów świadomości, do jakiej dążyli poprzez swoje "Summer of Love". Zespół The Beatles w styczniu 1968 roku rozpoczął swój pobyt w Rishikeshu w Ashramie Maharishi Mahesh Yogi, co rozniosło się wielkim echem po całym świecie, jako, że była to jedna z najbardziej popularnych grup muzycznych w owych czasach, uwielbiana przez hippisów. Za zespołem ruszyło wielu fanów, fanek i yupies tego zespołu. Jak przyznał Harrison, Maharishi był jednak niezadowolony ze swoich nowych uczniów z powodu zażywania przez nich narkotyków, popularnej Marychy (konopie) i LSD. Najbardziej zły na Mistrza Maharishi za krytykowanie zażywania używek był John Lennon, zresztą najbardziej uzależniony od LSD. McCartney po wielu latach przyznał, że Maharishi miał rację ostro krytykując narkotyki, gdyż do niczego dobrego nie prowadzą w życiu. The Beatles tak często odwiedzali Ashram, aż w końcu wybudowali na jego terenie swój własny dom w którym zamykali się nawet na tygodnie i medytowali. Tu spotkali też po drugiej stronie Ganga mistrza sitar młodego Rawi Shankar. David Lynch, inny wybitny uczeń Mistrza Mahesh Yogi w swoich wykładach dla studentów przyznaje, że 30 lat praktykowania TM pozwoliło mu odkryć "ocean spokoju i równowagi", który jest inspiracją dla jego filmowej twórczości. W wywiadzie dla The Associated Press, David Lynch powiedział, że medytacja transcendentalna prowadzi go w każdym aspekcie jego życia. Wysoko ocenił też wkład Maharishi'ego w dzieło budowania pokoju pomiędzy narodami i religiami, nazywając go dawcą fundamentów dla pokoju na świecie.
No i dotarłem na miejsce, choć gdy pytałem, gdzie jest Beatles Ashram, to wszyscy jakoś tak dziwnie na mnie spoglądali. W końcu w małej restauracji, gdzie siedziałem i obserwowałem płynący wartko Ganges, nagle dosiadł się do mnie pewien Hindus i powiedział, że zawiezie mnie tam następnego dnia. Okazało się potem, że mój przewodnik to bardzo miły człowiek, do którego należała między innymi ta miła restauracyjka, w której codziennie spędzałem chwile na degustowaniu potraw hinduskich, był on również właścicielem szkoły podstawowej i jakieś firmy, do której zaprosił mnie później na gorąca herbatę. Obecnie Beatles Ashram nie odgrywa żadnej roli, gdyż Guru Maharishi mieszka w Holandii czy raczej mieszkał, bo zmarł 5 lutego 2008 w swoim domu w holenderskim miasteczku Vlodrop, w którym mieścił się niegdyś franciszkański klasztor, a który razem z gruntem został wykupiony przez wspólnotę TM. Jego śmierć nie była spowodowana żadną chorobą, odszedł z powodu starości, z przyczyn naturalnych dla tak podeszłego wieku i co ważne zachowując jasną i czystą świadomość, aż do chwili śmierci. Rozpropagował na całym świecie swoją technikę medytacji, przynoszącą duchowe oczyszczenie i umiejętność radzenia sobie problemami w życiu dla wielu milionów osób praktykujących ją na całym świecie. Pozostały, więc puste zabudowania, dom Beatles i pozostałości sal wykładowych oraz hotel o bardzo intrygującej architekturze.
I tak spędziłem 7 dni w Rishikeshu, a następnie pojechałem dalej autobusem TATA do Dharamsalam, kolejnego celu mojego wyjazdu do Indii. Po ośmiu szalonych godzinach jazdy autobusem górskimi serpentynami dotarłem do McLeod Ganj. To piękna miejscowość turystyczna położona u stóp Himalajów 500 m powyżej Dharamsali, a jednocześnie duże skupisko tybetańskich uchodźców i siedziba Dalajlamy. Dziś najważniejsze miasto Tybetańczyków. Klimat tego miejsca to wytchnienie od Indii. Sporo białych turystów, mój widok nikogo tu nie dziwi, a do tego uliczni i sklepowi sprzedawcy, jak i restauratorzy to w większości Tybetańczycy, bez indyjskiej maniery narzucania się, zaczepiania i ogólnego bycia natrętnym. Można spokojnie pooglądać biżuterie, ubrania bez jednoczesnego bycia osaczonym przez sprzedawcę, twierdzącego, że to wszystko jest piękne, wyjątkowe i pasuje nam. Znalazłem przytulny, mały hotel z pokojem, tarasem i z przepięknym widokiem na Himalaje, co w zasadzie jest tu standardem. Zwiedziłem Tsuglakhang Complex, tybetańska świątynię, buddyjską kaplicę i tybetańskie muzeum. Tam też, za żelazną bramą i twardym jak
z żelaza przynajmniej z wyrazu twarzy hinduskim strażnikiem i jego karabinem, zamieszkuje Dalajlama, którego udało mi się zobaczyć, gdy uczęszczałem na poranne medytacje do świątyni wraz z Tybetańczykami, kilkoma Amerykanami, Australijczykami i Żydami z Izraela. Spotykaliśmy się codziennie około 6 rano, praktyka trwała do 11. Po dwóch godzinach mnisi serwowali wszystkim uczestnikom herbatkę tybetańską parzoną w wielkich czajnikach. Dodatkowo każdy otrzymywał kawałek placka, o dziwo wszystko za darmo. Najbardziej smakowała mi herbatka, która jak się później dowiedziałem jest mieszaniną herbaty i mleka. Jest to narodowy przysmak Tybetańczyków zarówno w prywatnych domach jak i restauracjach.
A poza tym McLeod Ganji to świetne miejsce na relaks, spacery po górach, jedzenie, medytację, jogę i tym właśnie zajmowałem się tam przez resztę czasu. Czyste, świeże powietrze, optymalna majowa temperatura, 24 stopni w dzień, 10 w nocy. W porównaniu z uciążliwymi upałami w Delhi czuje się tutaj jak nowo narodzony. Lasy, ptaki, wszechobecne małpy, 3700 metrów nad poziomem morza i widok na Himalaje. Sporo turystów, głównie z USA, także z Europy. Czasami można usłyszeć język rosyjski.. Wszyscy oni przyjeżdżają do tybetańskich mnichów w jednym celu, by szukać odpowiedzi na ostateczne pytania....
Dziwne, niepojęte i fascynujące jest to miejsce, w których nawet dzieci zaczynają dzień od śpiewania wersetów filozoficznych.
Mariusz Frankowski